Po całodziennym prażeniu się na asfaltowej patelni i wdzięczeniu się do obojętnych kierowców, masz do przejścia jeszcze jakieś 10 kilometrów grzbietem zalesionej góry. Mrok gęstnieje, a ty gubisz drogę. Po omacku szukasz ścieżek, co nie jest łatwe, bo w niektórych miejscach, trawa sięga do piersi. Każdy szelest, trzask łamanej gałązki, szczekanie saren, blask robaczków świętojańskich przyprawia cię o palpitację serca. Telefon komórkowy, do niezawodności którego zdążyłeś przywyknąć, okazuje się całkiem bezużyteczny. W końcu schodzisz łąkami w dolinę, modląc się, aby nie nadepnąć na jakąś żmiję. Docierasz do celu nocą wyczerpany i obolały. Zasypiasz na tarasie słuchając jak konie spacerują po podwórku i od niechcenia skubią trawę.
Autor: Maciej Jelonek
Skomentuj