Najpierw przez zaśnieżony las zasuwaliśmy, a potem były grzańce, towarzystwo i śpiew. Nawet trochę podmuchałem. Nie, nie! Nic z tych rzeczy! Nie w alkomat! W starego Hohnera w tonacji C. Młodzi przewodnicy ze studenckiego koła dawali czadu. Śpiewali szlagiery SDM (chyba, bo się nie znam) tak, że zastanawiałem się, czy to rzeczywiście oprowadzacze wycieczek in statu nascendi, czy jakaś wyprawa ze szkoły muzycznej. S. zaanektował drugie wiosło i improwizował. Nie wiem co się działo potem, bo my, staruszkowie, poszliśmy spać do bacówki. Chyba nawet przed dziesiątą. Z porannych opowieści wiem tylko, że najwytrwalsi z grupy zdążyli zmrużyć oczy tylko na chwilę. Twardziele! Wieczorem podchodzili czerwonym szlakiem, a rankiem kierowali się na Kudłacze. I jeszcze ta noc! Kiedy opuścili schronisko, zajęliśmy ich miejsca na piętrze. Położyłem plecak na najlepszej miejscówce i wyjąłem z niego Ruska. Obiecywałem mu, że już więcej ze mną w Beskid Wyspowy nie pojedzie, ale co tam! Niech sobie na Szczebel zerknie.
Autor: Maciej Jelonek
Skomentuj